Gniewa Wołosiewicz: PISARKA I DZIAŁACZKA POLONIJNA

 

Kalina (Gniewa) Wołosiewicz (z domu Jastrzębiec-Rudnicka), wybitna dziennikarka, pisarka, działaczka polonijna urodziła się 16 października 1913 roku w Kijowie. Jej ojciec, Walery Jastrzębiec-Rudnicki miał piękny majątek Łaski w powiecie Owruckim, ale wolał pracować w Kijowie jako adwokat, niż gospodarować na wsi. Kijowskie mieszkanie wyglądało jak muzeum: kryształy, miniatury, obrazy i kolekcje fajek.

Piękne wspomnienia z wczesnego dzieciństwa skończyły się zaraz po rewolucji. Ojciec musiał zostać w Kijowie w latach 1919-1920, pełniąc jakieś funkcje z ramienia rządu polskiego, G. z matką i innymi Polakami wyjechali do Krakowa, uciekając przed rewolucją. Później, po powrocie ojca, zamieszkali w Warszawie. Ojciec, będąc radcą prawnym w ministerstwie, czy nawet ministrem występował równocześnie na scenie teatru Ananas – prowadził konferansjerkę. Rodzice zabierali córkę na spacery i uczyli kochać Warszawę, dwa razy w tygodniu chodzili na koncerty do Filharmonii, by wyrobić jej smak muzyczny. „Gdy się ma szczęśliwe dzieciństwo, jakoś łatwiej później żyć człowiekowi, jest bardziej opdporny na przeciwności losu”.

Gdy G. miała 15 lat, rodzice się rozwiedli, lecz podczas wszystkich ważnych wydarzeń jej życia ojciec zawsze był przy niej, nazywała go swym najbliższym przyjacielem. Ze wspomnień: „Nauczyłam się od Ciebie, że każdy człowiek posiada na pewno jakieś wartości, tylko trzeba je odnaleźć. Nazywano Ciebie „adwokatem ubogich”, bo zawsze każdemu, wszędzie i na każdym kroku pomagałeś.” Jan Brzechwa, wielki przyjaciel p. Rudnickiego, pisał o nim: „…był ziemianinem z dziada pradziada, prawnikiem, literatem, aktorem, konferansjerem, wydawcą, założycielem i dyrektorem teatrów, redaktorem pism, tłumaczem, inscenizatorem i reżyserem, organizatorem życia artystycznego, działaczem kultury pełnym inicjatywy i rozmachu, obrońcą artystów i twórców, wytrawnym znawcą prawa autorskiego o światowym autorytecie, niestrudzonym działaczem społecznym”.

W Warszawie G. prowadziła życie towarzyskie, miała dużo przyjaciół – zachowały się piękne zdjęcia z tego okresu jej życia. W 1936 roku wyszła za mąż, niestety jej mąż – Andrzej Piotrowski – umarł w podróży poślubnej, miał atak serca. „Moje życie było zawsze skomplikowane” – pisała o sobie później.

Od dłuższego czasu mówiło się o wojnie.”Wojna – to symbol czegoś barbarzyńskiego, okrutnego.  … Jak wyraźnie to wszystko wraca we wspomnieniach: ucieczka z Kijowa przed Rewolucją, nocowanie na stołach w poczekalni kolejowej wsród chorych na tyfus”…

1 września 1939 roku siedziała rano przy śniadaniu, słuchała radia. Nagle słowa spikera:”…Niemcy bez wypowiedzenia wojny naruszyli nasze granice”. Koniec dawnego życia (napis pod zdjęciem). Została zmobilizowana jako siostra rezerwy Czerwonego Krzyża. Dziewczyna z „dobrego towarzystwa” zetknęla się z okrucieńtwem wojny – naloty, schrony, ranni, krew i bezradność.

Ciszą i pustką przyjmowała Warszawa okupantów. Mimo ciężkich warunków życia,mimo okupanta Warszawa nie poddawała się psychicznie. Trzeba było walczyć o życie, o byt, o przetrwanie. W międzyczasie G. dostała od swego narzeczonego Tadeusza wiadomość, że jest we Francji, że wyrobił dla niej wizę francuską. „Opuszczałam Polskę. Byłam pewna, że do kraju powrócę za miesiąc, najdalej dwa, że wojna musi się skończyć lada moment. Jak wiemy, stało się inaczej…. Jechałam, by spotkać się z moim narzeczonym, jechałam by jako siostra rezerwy Czerwonego Krzyża móc być pomocną, gdy przyjdzie tego potrzeba”. Pierścionek zaręczynowy z brylantem wszyła do kapelusza.

Przez Rzym wyemigrowała do Francji. Przyjechała do Paryża i dzięki attache wojskowemu już parę dni po przyjeździe zaczęła pracować w ambasadzie polskiej w Komisji Regulaminowej.

Wojnę przetrwała we Francji i Szwajcarii, gdzie współdziałała z armią polską i ruchem oporu. Po otrzymaniu z centrali CzKrz przydziału przyjechała do schroniska w Aix-les-Bains we Francji. W Aix-les-Bains założyła Klub Młodych, którego głównym celem było organizowanie spotkań, dyskusji i rozrywek sportowych wśród żołnierzy polskich w obozie Serrieres. „Zebrania Klubu odbywały się co tydzień. Nocami pisała wiersze okolicznościowe lub patriotyczne. Ciekawie – każda propozycja, którą wysunęłam, była przyjmowana z radością i entuzjazmem. Już od najmłodszych lat, od czasu zabaw dziecinnych, zauważyłam, że każdy chętnie poddaje się czyjejś woli, o ile jest ona zdecydowana i wzbudzająca zaufanie. Wydaję się, że ludzie boją się brać na siebie odpowiedzialność. Jest więcej w życiu chętnych wykonawców, niż tak zwanych liderów”. Niewątpliwie, że G. zawsze należała do ostatnich (tzn. do liderów).

Te zajęcia ratowały internowanych żolnierzy polskich przed przygnębieniem i depresją z powodu poniesionej klęski. Otrzymała wzruszający list-wiersz przesłany przez żołnierzy z obozu Serrieres:

Żołnierzu w spodnicy,

Kto Ciebie pochwali,

Kto Tobie policzy

Trudy poniesione

Na obczyźnie dla nas.

Jeżeli chcesz, to bierz

Serca nasze w dani.

One są żołnierskie,

Harde i zwycięskie

A wierne aż po grób.

Chcesz? Złożymy Ci ślub,

My, żołnierze prości.

Wrócimy do Kraju

I bez gwałtów, krzyków

Zrobimy Cię matką wszystkich Serierczyków.

Później G. napisze: „Czy nie warto było trochę się pomęczyć, napracować, niedospać wielu nocy, aby później otrzymać taki list miły i serdeczny? Na pewno warto.

Współredagowała pismo „Drwal”, omawiające bieżące wydarzenia. Dzięki subwencji francuskiego Czerwonego Krzyża stworzyła zespół artystyczny.

W Aix-les-Bains spotkała miłosć swego życia – młodego przystojnego inżyniera Kostka Wołosiewicza. „Nie było nam pisane, by spotkać się w Kijowie, gdzie oboje urodziliśmy się, ani w Warszawie, czy w pociągu sanitarnym, ani w Paryżu, mimo że mieszkaliśmy niedaleko siebie, a własnie w Aix-les-Bains, na placu, gdzie grałam w siatkówkę. Dziwnymi drogami chodzi przeznaczenie ludzkie. Wbrew prawom geometrii w tym właśnie momencie dwie równoległe drogi, dwa nasze życia spotkały się.”

Pod koniec roku 1943 przez zieloną granicę przeszła do Szwajcarii, gdzie trafiła do obozu. Trymano tam ludzi, ktorzy przeszli przez zieloną granicę i nie mieli papierów. Później zamieszkała u przyjaciół Tadeusza w Moudon o 20 km od Lozanny. Internowani Polacy po otrzymaniu przepustek zjeżdżali się do tego miasteczka. Ci przybysze z dalekich stron wprowadzali jakąś nutę egzotyzmu. „Były to piękne czasy dla mieszkańców Moudon, barwne i wesołe. Do dziś, gdy odwiedzam Moudon, już postarzałe panie z łezką w oku wspominają te dobre, niezapomniane czasy jak nazywają królowania internowanych polskich.” 

G. pracowała na dużym gospodarstwie (spółdzielni rolnej) znajdującym się powyżej Moudon. Pasła krowy na polu, uczestniczyła w robieniu szynek i kiełbas, wyrywała chwasty na polu buraków. „Gdy wyrywałam chwasty, widziałam, że po drodze …przesuwały sie grupki osób niby idących na spacer, a naprawdę chcieli zobaczyć, jak pracuje cudzoziemka, która ma sygnet i pierścionek z brylantem na palcu, która nie ma nic wspólnego z pracami na polu, a bez słowa z uśmiechem wyrywa chwasty.” Później robiła kapelusze, pracowała u jubilera, zbierała na sprzedaż czarne jagody.

„Gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie,… słuchałam radia z zapartym oddechem, czytałam gazety, by nie pominąc żadnego szczegółu. …Szwajcarzy pytali się: „Jak można robić powstanie, gdy się wie, że na pewno się przegra?” Nie rozumieli, że śmiertelnie chory człowiek do ostatniej chwili ma nadzieję, że wyzdrowieje. Szwajcar, którego kraj ma historię tak różną od naszej, jak może pojąć psychikę Polaka? Czyż jest w stanie zrozumieć, że wrzód, który wzbiera, musi pęknąć i w takich wypadkach nie ma miejsca na rozsądne rozważanie czy zachowanie zimnej krwi? Człowiek doprowadzony do ostateczności jest gotów na wszystko. Listopadowe, styczniowe i to ostatnie powstanie, czy były potrzebne? Czy nigdy nie potrafimy patrzeć zimno i realnie i oceniać wypadków takimi, jakimi są na prawdę? A może właśnie te szaleństwa trzymają nas przy życiu? Może dzięki nim z taką pewnością śpiewamy: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…”? Czułam się dziwnie i nieswojo. Los przygarnął mnie do Szwajcarii, powinnam była być mu wdzięczna, że uchronił mnie od brania udziału w Powstaniu. A jednak tej wdzięczności nie czułam i nieraz żałowałam, że nie jestem w Warszawie.”

Nareszcie nadszedł najpiękniejszy dzień w 1945 roku – 8 maja w Berlinie Niemcy podpisali definitywną kapitulację. Wojna była skończona. Trzeba było zacząć teraz zacierać jej ślady. Wróciła do Francji, zostawiając w Moudon swego syna chrzestnego, który na całe życie zaakceptował jej filozofię życiową: „ Trzeba umieć się zatrzymać na każdej pięknej chwili w życiu, korzystać z tego życia w miarę możności, ile się da, brać to życie za rogi. Pieniądz jest na to potrzebny, by ułatwiał życie, a nie na to, by leżał w banku i procentował”. Odkładała na bok swe niepokoje, czarne myśli i starała się cieszyć tym, co ma nastąpić.

W kwietniu 1946 roku rozpoczęła pracę w Sekcji Polskiej Radia Francuskiego, gdzie przepracowała 33 lata. „Te pierwsze lata, gdy radio mieściło się na Polach Elizejskich, były pełne entuzjazmu, zapału do pracy. Urządzałam różne konkursy, odbywały się nagrania publiczne, w których brały udział ciekawe osobistości… Na nagrania przychodził również Polański z ówczesną swą żoną Basią Kwiatkowską, Jean-Pierre Mocky-Mokicki, reżyser, Pierre Dudan, znani aktorzy, piosenkarze. Jednym słowem świat artystyczny. Przyjeżdżało również wiele osób z Polski: Niemen, Brzechwa, Konwicki, Kwiatkowska, Jackiewicz i wielu, wielu innych.”

Była autorką tysięcy audycji o tematyce kulturalnej, przeznaczonej dla polskiej emigracji we Francji a przede wszystkim dla Polski. Autorka codziennych pogadanek na różne tematy, jak moda, film, piosenka; cyklu audycji pod tytułem „Polacy, którym się powiodło i wybili się na naczelne stanowiska we Francji” – „Byłam zdziwiona, ze jest ich tak duża liczba, zwłaszcza w przemyśle czy wśród architektów”. Była animatorką konkursów radiowych, wywiadów; autorką sprawozdań z festiwali filmowych w Cannes, gdzie była 20 razy i przeprowadziła wywiady z wieloma gwiazdami filmowymi.

Stworzyła radiową postać Michasia Lwowiaka, występującego przez 25 lat w audycji-skeczu; autorka cyklu tekstów piosenek „Dwadzieścia oblicz Paryża”, tłumaczonych na język francuski. W radiu prowadziła kącik filatelistyczny, popularny nawet w Australii.

W ramach wymiany z polskim radiem przygotowywała co tydzień dwudziestominutowe audycje – magazyny o życiu kulturalnym Francji. Tłumaczka podtytułów do filmów francuskich wyświetlanych w Polsce. Organizatorka wieczorów w Bibliotece Polskiej: „33 lata mojej pracy w Sekcji Radia francuskiego” (archiwalne wywiady m/in. z Iwaszkiewiczem i Palewskim – deputowanym francuskim), prezentacja książki „Równolegle”, „Rola piosenki w naszym życiu”, „Jedziemy do Lwowa”. W domu kombatantów urządziła wieczór poswięcony marszałkowi Piłsudskiemu. W Akademii Dyplomatycznej Międzynarodowej zorganizowała wieczór „Polacy, którym się powiodło”, a w pałacyku Grouchy pod Paryżem urządziła wystawę obrazów Kazimierza Szemiota, a także rzemiosła artystycznego.

Fragmenty z książki „Równolegle”: „W Stowarzyszeniu Inżynierów też pracowaliśmy z zapałem. Organizowaliśmy odczyty, bale, rózne spotkania. Chyba na prawdę pieniądz nie daje szczęścia! Bo my byliśmy biedni, a bardzo z życia zadowoleni. Paczka każdemu z nas zastępowała rodzinę, którą zostawiliśmy w Kraju. …Jacy wspaniali ludzie należeli do paczki! … Gdy obserwuję obecnie młodych, zadziwia mnie ich brak entuzjazmu. Jakże często są zmęczeni, jacyś wykolejeni, bez określonego celu. Ciągle chcieliby mieć więcej, nigdy nie zadowoleni z tego co posiadają. My cieszymy się każdym drobiazgiem, każdym nowym przedmiotem, który mogliśmy kupić. Gdy w roku 1954 wreszcie mogliśmy sobie pozwolić… na kupienie tak zwanego Domeczku, byłam nieprzytomna z radości. I nigdy nie stałam się zblazowana, z uporem maniaka cieszę się każdym najmniejszym uśmiechem losu.”

Przez dwanaście lat wspólnie z mężem Konstantym Wołosiewiczem organizowała w swojej rezydencji koło Dreux – w/w „Domeczku” – polsko-fransuskie spotkania, których celem było podkreślenie jak duży wkład w życie ekonomiczne Francji wnieśli inżynierowie, architekci i naukowcy. Organizowywała koncerty i loterie, z których dochód przeznaczony był na zakup lekarstw wysyłanych do Polski. Była organizatorką akcji charytatywnej na rzecz pomocy Polsce (m.in. w okresie stanu wojennego uczestniczyła w konwoju żywności i lekarstw do Polski). Inicjatorka ofiarowania kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej dla kościoła w Le-Plessis-de-Dampierre.

Oddzielny rozdział stanowi pomoc w życiowym starcie młodym, uzdolnionym ludziom (tzw. jaskółkom). Mieszkali oni u Wołosiewiczów, byli jak w rodzinie; czas mogli poświęcać tylko nauce. Ich dom w Paryżu, zwany „Domeczek” od ponad pół wieku gościnnie przyjmował gości z Polski. Byli tu Lutosławski, Spisak Palester, pisarze Iwaszkiewicz, Brzechwa, Konwicki, Dyrektor Wawelu, Jerzy Sablowski, Jacek Fuksiewicz, Jackiewicz, Roman Polański.

Z pomocy pani Gniewy korzystał również przebywający na stypendium rządu francuskiego w Paryżu Cezary Sarzyński z Kazimierza Dolnego, który swoją popularność we Francji – jak sam twierdzi – zawdzięcza właśnie jej. To ona przedstawiła go w środowisku piekarzy paryskich, to ona organizowała jego wystawy piekarnicze we Francji. Pani Gniewa lubiła Kazimierz, często tu przyjeżdżała – ostatni raz w 2002 r., mimo swoich 89 lat.

Gniewa była autorką artykułów publikowanych w różnych pismach w Kanadzie i we Francji.

W 1995 roku wspólnie z mężem wydała wspomnienia „Równolegle”, które cieszyły i cieszą się nadal ogromnym powodzeniem.

Była niezmiernie aktywną i energiczną do końca. Stworzyła Klub Optymistów i działała zgodnie z horacjańską dewizą „carpe diem”: „Szczęście polega na kontrastach”. Trzeba korzystać z każdej minuty życia, bo już się nie powtórzy.

23 lutego 2005 r. w wieku 91 lat zmarła w Paryżu Kalina Gniewa Wołosiewicz, z domu Jastrzębiec-Rudnicka, mieszkająca na stałe we Francji dziennikarka, pisarka, poetka, wybitna działaczka francuskiej Polonii, odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.